Będąc na Teneryfie, nie możecie zrezygnować z tej fantastycznej przygody!
Na długo przed wylotem na Teneryfę przygotowałam sobie listę miejsc, które bym chciała odwiedzić. Nie jestem turbo turystą, który chce zobaczyć wszystko, co jest wypisane w przewodniku, więc moja lista nie była zbyt długa. Pominęłam w niej wszystkie zabytki architektury, a te punkty, które wypisałam, mogłabym sobie bez żalu odpuścić na rzecz doświadczania, chłonięcia atmosfery wyspy i biesiadowania nad przynoszonymi przez kelnera tapas (a może powinnam napisać „tapasami”? Czy to się odmienia?).
Jedyne, na czym mi zależało
Na mojej liście była jednak pewna pozycja, z której nie zrezygnowałabym nawet za dożywotni zapas świeżych churros z sosem czekoladowym: rejs w poszukiwaniu waleni. Ze względu na położenie Wysp Kanaryjskich na Oceanie Atlantyckim, morskie wycieczki są tam niezwykle popularne. Na Teneryfie największy wybór mamy na południowo-zachodnim wybrzeżu (co jest z pewnością podyktowane faktem, że tam mieszczą się najpopularniejsze turystyczne kurorty, takie jak Costa Adeje czy Los Cristianos). Większość ofert, które znalazłam w internecie, wyglądała niemal identycznie, różnił się tylko statek: od małych jachtów po żaglowce stylizowane na pirackie łajby. Przebieg rejsu, trwającego 2-3 godziny, był następujący: wypłynięcie, szukanie morskich zwierząt i ich obserwacja przez około pół godziny, drink lub napój bezalkoholowy (w droższych wersjach również przekąski czy nawet pełen obiad), a reszta czasu spędzona na pływaniu w jakiejś zatoczce.
To zdecydowanie nie było to, czego szukałam! Popływać w słonej wodzie mogłam sama, mnie zależało na doświadczeniu tego, czego zrobić na własną rękę nie mogłam: spotkać się z mieszkańcami oceanu. Dlatego nie zdecydowałam się na taki rejs, jak wyżej opisałam. Wybrałam ofertę małej organizacji, która reklamuje się na stronie Whale Watch Tenerife (KLIK!) i proponuje kameralne wyprawy dla maksymalnie 10 osób swoją niewielką łodzią motorową, która w zasadzie wygląda bardziej jak duży ponton (pewnie taki model ma jakąś konkretną nazwę, ale nie mam pojęcia, jak ona brzmi) z ławkami i dachem z brezentu. Ale najwyraźniej działa.
Nasza wycieczka miała się rozpocząć o 9:30, co zmusiło mnie do wstania o nieludzkiej 7:00! Kto to widział, aby tak wcześnie wstawać nie dość, że na urlopie, to jeszcze w podróży poślubnej?! Jeśli chciałam zdążyć na rejs, nie miałam niestety wyjścia, ponieważ statek wypływał z Los Cristianos, do którego musiałam się dostać samochodem z Puerto de la Cruz. Mój poranek zatem wyglądał następująco: pobudka o 7:00, ogarnięcie się i spakowanie na wycieczkę, 7:30 – szybkie śniadanie, 8:00 – wyjazd z hotelu. Trasa nie była zbyt długa (ok. 80 kilometrów) i jej większość biegła autostradą, ale liczne wzniesienia, dość ostre, jak na autostradę zakręty i sporadyczne korki skutecznie mnie spowalniały. A jeszcze musiałam znaleźć miejsce parkingowe w miarę blisko przystani, w której była zbiórka! Na miejsce dotarłam w ostatniej chwili!
Płyniemy ku przygodzie!
Na łodzi było nas sześcioro: czworo gości, kapitan Daniele oraz Laura – nasza przewodniczka i biolog morski. Kiedy wypłynęliśmy, okazało się, że w skład organizacji wchodzi jeszcze jedna osoba, która również uczestniczy w naszej wyprawie, ale… z lądu. To Mark, doktor nauk przyrodniczych, który przed każdym dwugodzinnym, porannym rejsem wspina się na szczyt na wybrzeżu i stamtąd obserwuje ocean przez lunetę. Jak tylko zobaczy jakiś interesujący ruch, daje ekipie z łodzi wskazówki, gdzie i co to jest, by Daniele mógł od razu kierować się we wskazane miejsce. To właśnie dzięki Markowi rejsy z Whale Watch Tenerife są tak wyjątkowe, ponieważ łódź nie musi krążyć na ślepo.
Aura nam sprzyjała: piękna, niemal bezwietrzna pogoda sprawiała, że ocean był gładki jak stół. A słońce i prawie bezchmurne niebo zapewniało doskonałą widoczność, zarówno dla nas, jak i, co być może ważniejsze, dla Marka. W końcu to on, mimo że na lądzie, miał nas prowadzić ku przygodzie!
I rzeczywiście, ledwo zdążyliśmy przyzwyczaić się odrobinę do bujania, kiedy okazało się, że oto mamy pierwszy cel! Mark wypatrzył stado odpoczywających grindwali krótkopłetwych. Od razu skierowaliśmy się w ich stronę!
Coś widzę na horyzoncie!
Grindwale krótkopłetwe (Globicephala macrorhynchus) występują na Kanarach bardzo powszechnie. Potrafią się zebrać w grupy liczące nawet pięćdziesiąt osobników (ale zazwyczaj nie przekraczają 30), chociaż tutaj dominują mniejsze, bardziej kameralne stadka. Mimo że formalnie należą do rodziny delfinowatej, w języku angielskim ich nazwa brzmi „short finned pilot WHALE”. Wynika to z tego, że językowo wszystkie walenie, które przekraczają długość sześciu metrów, określa się już mianem wielorybów. Zresztą – to samo jest z orką, największym z delfinów. Po angielsku nazywa się „killer whale”.
Kiedy płynęliśmy grindwalom na spotkanie, już dawno miałam przygotowany aparat, żeby móc je uchwycić w jak najlepszych ujęciach. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ze zrobieniem im zdjęć nie będę miała żadnych problemów. A żeby uściślić: nie będę miała żadnych problemów ze zrobieniem zdjęć ich płetwy grzbietowej.
Grindwale krótkopłetwe są, czego nie wiedziałam wcześniej, raczej mało atrakcyjnymi zwierzętami do obserwowania przez turystów – przynajmniej w ciągu dnia. To zwierzęta aktywne głównie w porze wieczornej i nocnej, w dzień, dryfując tuż pod powierzchnią wody, po prostu odpoczywają.
Staraliśmy się nie podpływać zbyt blisko do zwierząt, żeby przede wszystkim nie zakłócać ich odpoczynku. Drugim powodem było to, że grindwale nie były widoczne non stop: zanurzały się i wynurzały cyklicznie, czasem widać było je tak, jak na powyższych zdjęciach, a czasem całkowicie znikały pod wodą. To powód, dla którego totalnie złym pomysłem jest pruć motorówką na złamanie karku w rejonie ich występowania – to, że grindwali nie widać, wcale nie znaczy, że zaraz się nie wynurzą tuż przed nami!
W tym miejscu muszę Was gorąco przeprosić – kiedy przeglądałam zdjęcia do tego artykułu zorientowałam się, że nie zrobiłam żadnych, które obejmowałyby całe stadko. ŻADNYCH! Jedyne, na którym widać więcej niż jednego grindwala, zamieściłam powyżej. Ogromnie mi szkoda, że za bardzo skupiłam się na robieniu ostrych zdjęć pojedynczych osobników, zamiast udokumentować większą grupę.
Spotkaliśmy dwa niewielkie stadka grindwali. W trakcie, kiedy zatrzymaliśmy łódź, by przyglądać się drugiemu, zadzwonił Mark. Dostrzegł delfinki plamiste! Ruszyliśmy w ich kierunku, szerokim łukiem omijając odpoczywające koło nas zwierzęta.
Zabawę czas zacząć
Delfinki plamiste (Stenella frontalis), chociaż o często nawet metr krótsze od tych najpowszechniej znanych delfinów – butlonosów, są do nich bardzo podobne z usposobienia: przyjazne, zabawowe, chętnie wchodzące w interakcję z ludźmi. Mimo, że mają ciemne, duże plamy na ciele (stąd nazwa), zdarza się, że są mylone z butlonosami przez kształt pyska.
Łatwo pomylić z nimi zwłaszcza młode delfinki plamiste, których umaszczenie jest w miarę jednolite, szarawe, zupełnie jak u butlonosów. A jeśli dołożymy do tego jeszcze fakt, że większość z tych zwierząt widzimy pod wodą, która załamuje przecież kolory i kształty oraz utrudnia określenie wielkości – zupełnie mnie nie dziwi to, że można je pomylić te gatunki. Sama w pierwszej chwili byłam pewna, że kierujemy się ku butlonosom i dopiero Laura wyprowadziła mnie z błędu.
Stado, bo ja wiem? dwudziestu, może nawet trzydziestu osobników przyjęło naszą obecność z wielką radością. Wiele z nich wypłynęło nam naprzeciw, kiedy zwalnialiśmy, żeby nacieszyć oczy ich harcami. Delfiny otoczyły naszą łódź i płynęły wzdłuż niej, przyspieszając początkowo, a później do nas wracając. Ewidentnie zapraszały nas do wspólnej zabawy!
Przecież nie mogliśmy im odmówić, prawda? Daniele włączył silnik i ruszyliśmy przed siebie, eskortowani przez delfiny. Usiadłam na dziobie naszej łodzi i włączyłam nagrywanie.
To była ogromna przyjemność, móc obserwować, z jaką prędkością i gracją pływają. Nie mogłam się nadziwić, jak zgrabnie płynęły blisko powierzchni, tuż przed łodzią, jak szybko zmieniały kierunek czy miejsce, bez kolizji z nami lub innymi członkami stada. Pływanie z nami wyraźnie sprawiało im dużą przyjemność.
W pobliżu delfinów, chociaż zachowując bezpieczny dystans, trzymało się stado niemałych ptaków. Były to burzyki duże (Calonectris borealis), przez jednych uważane za odrębny gatunek, przez innych (w tym również w przewodniku Collinsa „Ptaki”) traktowane jako podgatunek burzyka żółtodziobego. Podobno tam, gdzie są te burzyki, są również i delfiny. Wynika to z faktu, że te ptaki, idąc na łatwiznę, po prostu czają się na resztki z delfinich posiłków. I faktycznie, w pobliżu stada „naszych” delfinków plamistych było ich najwięcej, a wcześniej widywaliśmy tylko pojedyncze osobniki.
Fotograficzne polowanie na wieloryba
Nie wiem, ile czasu spędziliśmy w towarzystwie delfinków plamistych – z pewnością nie mniej, niż pół godziny. W pewnym momencie one po prostu przestały na nas koncentrować swoją uwagę, a my dostaliśmy kolejny telefon od Marka. Dzwonił, ponieważ dostrzegł nie lada gratkę – olbrzymi wyrzut wody na zachód od nas. WIELORYB! Takiej okazji nie chcieliśmy przegapić, zatem pożegnaliśmy się z naszymi nowymi kumplami i skierowaliśmy się, tak jak Mark mówił, na zachód.
Po drodze spotkaliśmy jeszcze kilka gromad grindwali krótkopłetwych, w tym jedno, które, jak oceniła Laura, było delfinim przedszkolem: w jego skład wchodził jeden dorosły osobnik, prawdopodobnie samica, oraz kilkanaście młodych, które ustawiły się w kształt trochę rozjechanej litery V.
Nie przeszkadzaliśmy im zbyt długo, bo chcieliśmy zobaczyć to zwierzę, które widział przez swoją lunetę Mark. Dostaliśmy od Laury zadanie, aby obserwować wody dookoła nas w poszukiwaniu kolejnego wysokiego strumienia wody. Jego sprawcą miał być konkretny, wielki zwierz – płetwal Bryde’a.
Płetwal Bryde’a (Balaenoptera brydei) osiąga nawet 16 metrów długości i, chociaż bywa widziany na wodach, po których pływaliśmy, to spotkania z nim należą do dość rzadkich. Nie tylko my, turyści, ale również Laura i Daniele byli bardzo podekscytowani możliwością zobaczenia go tego dnia!
Każde z nas patrzyło w innym kierunku, żebyśmy wspólnie objęli wzrokiem jak największy obszar wokół nas. Kilka innych statków wycieczkowych również zaczęło płynąć mniej więcej w to miejsce, do którego my zmierzaliśmy. Wcześniej, w trakcie naszej wycieczki, zdarzyło się to już dwukrotnie. Kapitanowie innych statków wiedzą, że Laura i Daniele mają wsparcie lądowe, zatem, jeśli ich Whale Express pruje przez ocean w konkretnym kierunku, to znaczy, że szykuje się ciekawa obserwacja.
Niestety, chociaż nie chcieliśmy nawet mrugać, żeby nie przegapić fontanny, nie udało nam się zaobserwować płetwala Bryde’a. Przez jego gabaryty z pewnością byśmy go nie przeoczyli, gdyby wypłynął na powierzchnię. Jednak, jeśli Mark widział, jak płetwal wypuszczał wodę, to znaczyło, że wziął głęboki wdech i mógł zniknąć w głębinach na długo. Płetwal Bryde’a potrafi bez problemu pozostać pod wodą nawet przez pół godziny, a przez ten czas może przepłynąć naprawdę konkretny odcinek.
Czas powrotu
Nawet Laura przedłużała moment powrotu, licząc na to spotkanie, ale musieliśmy już wracać do mariny. I tak nasz rejs trwał prawie pół godziny dłużej, niż powinien. W drodze powrotnej chyba każde z nas jeszcze co chwilę odwracało się, żeby upewnić się, czy płetwal Bryde’a jednak nie wypłynął gdzieś w pobliżu. Tym razem jednak nam się nie poszczęściło.
Kilkakrotnie w trakcie rejsu zatrzymywaliśmy się, żeby wyłowić z wody śmieci. Trafiliśmy na dryfującą, pięciolitrową butlę po wodzie, foliową reklamówkę, a nawet plastikową skrzynkę! Chciałabym wierzyć, że te wszystkie przedmioty po prostu przypadkiem wypadły ze statków, na przykład zdmuchnięte przez wiatr, a ich właściciele ich nie wyłowili, bo nie zauważyli ich zniknięcia.
Każdy rejs po oceanie jest inny. Nigdy nie mamy pewności, jakie zwierzęta (i czy jakieś w ogóle) spotkamy. Podobno dwa tygodnie wcześniej na tych wodach był widziany dugopłetwiec oceaniczny (znany kiedyś pod nazwą „humbak”), a kilka dni przed rejsem z nami, inna grupa pod opieką Laury obserwowała żółwia morskiego.
To tylko jeszcze bardziej zachęciło mnie do eksplorowania tych rejonów. Jak tylko będę znowu na Teneryfie (a ta wyspa tak bardzo podbiła moje serce, że z pewnością nastąpi to w ciągu kilku najbliższych lat), ponownie wybiorę się na rejs z Laurą i pozostałymi członkami jej organizacji.
Wiem, że dużo o nich piszę, ale wierzę, że warto. I robię to bezinteresownie, ponieważ, tak jak pozostali, musiałam zapłacić pełną kwotę za miejsce na łodzi. No dobra, mam w tym swój interes – jest nim to, żebyście, jeżeli będziecie mieli okazję być na Teneryfie, wybrali właśnie taki rejs, na którym pełna uwaga załogi i pozostałych uczestników jest skupiona właśnie na zwierzętach.
W ofercie Whale Watch Tenerife znajdują się dwa rodzaje wycieczek: dwugodzinna za 44 euro (około 190 złotych według aktualnego kursu), która odbywa się wyłącznie raz dziennie o 9:30 oraz jednogodzinna za 25 euro (ok. 110 złotych), rozpoczynająca się o 13:00 i 16:00. Zdecydowałam się na tę pierwszą opcję nie tylko ze względu na możliwość spędzenia na oceanie pełnych dwóch godzin, ale również dlatego, że właśnie ten rejs jest wspierany przez Marka na lądzie, który z mocną lunetą obserwuje wodę i kieruje łódź w miejsca, w których dostrzega jakieś zwierzęta. Musicie również wiedzieć, że cały dochód, jaki ta organizacja ma ze swoich rejsów, przeznaczany jest na kolejne badania nad oceanicznymi zwierzętami.
Mieliście już przyjemność obserwować delfiny na żywo? Gdzie to było?